W jednym z polskich sklepów z warzywami ktoś nie mógł się powstrzymać – zamiast zwykłego podpisu „bób”, na półce pojawił się napis: LA BÓBU. Dla jednych to tylko niezdarny kalambur, dla innych – objaw marketingowego geniuszu. W erze, gdy każda marka chce być „autentyczna”, „bliska odbiorcy” i „trendująca”, ironia staje się najostrzejszym narzędziem w arsenale kreatywnych.
Czy jesteśmy już po drugiej stronie mema?
Wyobraź sobie: jesteś w sklepie spożywczym, patrzysz na warzywa i… coś ci nie gra. Bo oto wśród ziemniaków, cebuli i fasolki szparagowej błyszczy dumnie napis „La Bóbu” – tak, jakby ktoś próbował sprzedać zielony przysmak jako ekskluzywne dobra z Paryża. Ale w tle słychać chichot – to nie jest poważne, to jest marketingowy inside joke. Tyle że ten żart działa.
Nie ma tu kampanii za miliony, briefu na 30 stron i influencerów z NDA. Jest tylko kartka, flamaster i kontekst kulturowy. A mimo to efekt jest potężny. Zdjęcie podpisanej półki obiegło internet szybciej niż niejeden viral wymyślany przez sztab copywriterów w open space’ie z widokiem na Mordor.
Ironia to nowy storytelling
W świecie przesyconym „emocjonalnym brandingiem” i narracjami o tym, jak to jogurt „łączy pokolenia”, a szampon „pomaga ci być sobą”, coraz więcej osób ma ochotę po prostu się pośmiać. Nie z siebie – z marek. Z ich napuszenia, patosu, z prób opowiedzenia każdej promocji jako „transformacyjnego doświadczenia”.
Na tym tle triumfy święcą komunikaty, które mrugają okiem. Czasem wręcz wyśmiewają marketingowe mądrości. Bo ironia nie tylko rozbraja dystans – ona buduje zaufanie. Pokazuje, że marka wie, że cały ten cyrk to gra. I że umie w nią grać po swojemu.
To nie jest tak, że wystarczy napisać „la bóbu” i już można otwierać prosecco z okazji zwycięstwa w Cannes Lions. Ironia bez kontekstu, bez wyczucia i bez zrozumienia odbiorcy – to tylko żart, który został sam na scenie. A nic nie boli bardziej niż żart bez śmiechu.
źródło zdjęcia: x (dawniej twitter)
