Nie, nie o „tego Bolka” chodzi. O „tej” historii pisać nie mam zamiaru, bo to opowieść tak nieczysta, że ani się człowiek spostrzeże, a już od samego pisania komputer mu się zawirusi.
Chodzi o tego Bolesława z dwunastego wieku, co to natura obdarzyła go krzywymi ustami. Tego, który rozczłonkował swoje państwo pomiędzy synów, chcąc (bezskutecznie, jak się potem okazało) oszczędzić im bratobójczych walk. Niesamowitym jest, jak wielkie piętno ten monarcha odcisnął na umysłach przedstawicieli polskiej prawicy narodowej (czy mamy jakąkolwiek inną?).
Dla nich nadal „rozbicie dzielnicowe” jest symbolem wszystkiego, co najgorsze, a wszelkie próby wzmacniania samorządu to dla nich synonim „rozbicia”. Jeszcze gorsze jest to, że za jedyną przyzwoitą władzę uznają wszechmocną władzę centralną, wmawiając nam, że tylko ona jest nas w stanie uchronić przed dżenderami, globalizacją i mnóstwem innych zagrożeń, mających jedną wspólną cechę: nieistniejących.
Czy którykolwiek z nich dostrzegł, że w ciągu ostatnich dziewięciuset lat sporo w Europie się zmieniło? Unia Europejska to nie to samo co Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, a zdesperowani syryjscy uchodźcy na swoich łódkach to nie jest niepokonana mongolska armia Batu-Chana. Mam wrażenie, że dla niektórych nie jest to wcale takie oczywiste. W dalszym ciągu są wierni absurdalnej regule, że władza silna to władza skupiona w centrali, trzęsącej całą prowincją wedle własnego „widzimisię”. Prowincją, której nie zna i znać nie chce, bo nie potrzebuje. W końcu od tego jest centralą, by wiedzieć lepiej.
Tymczasem świat cywilizowany już zauważył, że silna władza to władza silna siłą swoich regionów, zdecentralizowana i bliska obywatelom. Oczywiście w Polsce także dojdziemy do etapu, że lęki przed samorządnością zaczną być traktowane jako oznaka paranoi. Na razie jednak paranoja ma się dobrze. Jest wszechwładna „warszawka”, która ma w nosie resztę Polski. Ostatnio przekonali się o tym pracownicy Gliwickiego Centrum Onkologii, placówki, która regularnie karana jest za racjonalną i oszczędną politykę koniecznością oddawania tego, co oszczędza do warszawskiej centrali. Nic dziwnego, że gliwiccy lekarze wyrazili chęć usamodzielnienia się. Wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze, udało się im zdobyć nawet poparcie posłów partii rządzącej. I co? I nic. „Warszawka” głosów wysłuchała, uśmiechnęła się z politowaniem i… wywaliła z pracy dyrektora gliwickiej placówki. Było podskakiwać? Od tego jest centrala, by wiedzieć lepiej, a prowincja jest od tego, by trzymać dziób.
Mit o tym, jakoby silna władza centralna była niezbędna obywatelom do szczęśliwego życia to jeden z bardziej szkodliwych mitów rozpowszechnionych w polskim społeczeństwie. Siłą mitów jest to, że nikt ich nie kwestionuje. W momencie, gdy zaczniemy pytać „dlaczego?”, stanie się dla nas oczywiste, że to całkowita bzdura. Czy naprawdę ktokolwiek rozsądny uwierzy, że autonomicznie zarządzany region zostanie natychmiast „porwany” przez krwiożerczych sąsiadów, którzy tylko czyhają, by zagrabić świętą polską ziemię? Czy naprawdę nie ma znaczenia, że ci „krwiożerczy sąsiedzi” są naszymi sojusznikami, a z rzeczonym regionem nie mają nawet wspólnej granicy? A kwestie bardziej prozaiczne? Oczywistym jest też, że łatwiej zarządzać czymś, co znamy, co jest nam bliskie, niż czymś, o czym nie mamy bladego pojęcia. Dlatego państwa zdecentralizowane zawsze funkcjonują lepiej niż rządzone przez wszechwładną centralę. To rzeczy oczywiste. Ale najpierw trzeba zacząć pytać „dlaczego?” Wtedy mity nie będą miały już żadnych szans.