Rywalizacja Stanów Zjednoczonych i Chin to już nie tylko walka o dominację gospodarczą, technologiczną czy militarną. Coraz wyraźniej przekształca się ona w cyfrową konfrontację, której stawką jest hegemonia w najważniejszej dziedzinie XXI wieku – sztucznej inteligencji.
Po jednej stronie – Dolina Krzemowa, z firmami takimi jak OpenAI, Google DeepMind czy Meta, inwestującymi miliardy w rozwój generatywnej AI i architektur językowych, które wyznaczają standardy globalne. Po drugiej – gigantyczny ekosystem chińskich koncernów technologicznych (Tencent, Alibaba, Baidu) wspieranych przez państwo, które widzi w AI nie tylko narzędzie gospodarcze, ale i ideologiczne. Obie strony – choć odmiennie rozgrywają swoją strategię – wiedzą jedno: kto zdominuje AI, ten będzie dyktował zasady globalnej gry.
Kto wygra technologiczną przyszłość?
USA mają przewagę w innowacyjności, talentach akademickich i otwartości naukowej. Chiny – w danych, centralizacji decyzyjnej i szybkości implementacji. Różnica ta nie sprowadza się jedynie do tego, kto stworzy bardziej imponującą wersję ChatGPT czy Midjourney. Chodzi o przyszłość edukacji, zdrowia, bezpieczeństwa, a przede wszystkim – pracy.
Podczas gdy w Waszyngtonie trwa debata nad regulacjami dla sztucznej inteligencji, w Pekinie kolejne algorytmy trafiają do szkół, szpitali i fabryk. AI przestaje być eksperymentem, a staje się wszechobecną infrastrukturą. To nie science fiction – to cyfrowy porządek nowej ery.
Czy robot zabierze miejsce człowieka?
W cieniu tej geopolitycznej rywalizacji kryje się pytanie bardziej intymne, osobiste i niepokojące: co będzie z pracą? Z raportów OECD, McKinsey Global Institute czy Światowego Forum Ekonomicznego wyłania się ambiwalentny obraz. Sztuczna inteligencja z jednej strony stworzy nowe zawody – zwłaszcza w sektorze analizy danych, cyberbezpieczeństwa, programowania czy tzw. prompt engineering. Z drugiej – zautomatyzuje setki milionów miejsc pracy, głównie tych, które opierają się na powtarzalności i schematyczności.
Zagrożone są nie tylko fizyczne zawody (magazynierzy, operatorzy maszyn), ale też te „biało-kołnierzykowe”: księgowi, analitycy, prawnicy, dziennikarze. Granica między tym, co może wykonać człowiek, a co algorytm – stale się przesuwa. I robi to szybciej, niż pozwala na to nasza zbiorowa zdolność adaptacji.
Nowa klasa nieprzydatnych?
Powraca pytanie postawione przez Yuvala Noaha Harariego – czy AI stworzy klasę ludzi „nieprzydatnych” w sensie ekonomicznym? Nie chodzi o brak kompetencji, ale o zmianę logiki systemu: w świecie zarządzanym przez algorytmy liczy się wydajność, niekoniecznie etyka pracy, potrzeby społeczne czy solidarność. Praca przestaje być podstawą tożsamości – staje się ryzykiem, które trzeba minimalizować.
To zagrożenie dotyka szczególnie społeczeństw Globalnego Południa i klasy średniej w krajach rozwiniętych. Mniej wykształceni, ale także ci, których wykształcenie nie nadąża za tempem cyfrowej transformacji – mogą zostać wykluczeni z rynku pracy szybciej, niż zdążą się przekwalifikować.
Demokracja pracy czy cyfrowe feudalizmy?
Na horyzoncie pojawiają się dwa możliwe scenariusze. Pierwszy – technologicznie optymistyczny – zakłada, że AI stanie się narzędziem wspierającym, nie wypierającym. Że zautomatyzuje nudne zadania, pozostawiając ludziom przestrzeń do kreatywności, współpracy, empatii. W takim świecie sztuczna inteligencja staje się rodzajem cyfrowego partnera – a nie rywala.
Drugi – dystopijny – mówi o koncentracji kapitału i wiedzy w rękach nielicznych graczy, o powrocie do relacji przypominających feudalne zależności: platformy zamiast państw, algorytmy zamiast ustawodawstwa, cyfrowi magnaci zamiast demokratycznych instytucji.
W tym kontekście pytanie o to, czy „AI zabierze nam pracę”, jest zbyt proste. Prawdziwe brzmi: czy pozwolimy, by praca przestała być narzędziem podmiotowości, a stała się jedynie wykresem wydajności, który da się zoptymalizować?
źródło zdjęcia: https://pixabay.com/pl/photos/klocki-lego-gwiezdne-wojny-zabawki-2539844/
Anna Miller