W historii sportu wielkie powroty często pisze się wielkimi literami. Ale rzadziej wspomina się tych, którzy umożliwili ich zaistnienie – ludzi pozostających w cieniu kamer i fleszy, niewpisujących się w narracje o bohaterach, a przecież bez nich nie byłoby czego opowiadać. Taką postacią był Leszek Samitowski – terapeuta, nauczyciel, wojownik, przyjaciel. Człowiek, który, jak powiedział sam Andrzej Gołota, „czyni cuda”.
Gołota, mimo że zdążył już wówczas wpaść w oko amerykańskiej publiczności, stał w 1999 roku na krawędzi sportowej przepaści. Poważny wypadek samochodowy niemal odebrał mu władzę w ręce. Atrofia mięśni, bezradność lekarzy i widmo trwałego kalectwa nie zwiastowały powrotu na ring. I wtedy na jego drodze stanął Samitowski – krakowianin, który stworzył własny most między Wschodem a Zachodem, nauką a intuicją, siłą ciała a energią ducha.
Droga wojownika
Leszek Samitowski urodził się w 1955 roku w Krakowie. Z pozoru – historia jakich wiele. Ale od najmłodszych lat zdradzał ciągoty do tego, co wymyka się prostym definicjom: sport, muzyka, sztuki walki. Jakby nie wystarczało mu jedno życie. Zdobył 6. dan w karate kyokushin, był trenerem kadry Polski, a później USA, prowadził szkołę w Chicago. Nie był jednak tylko instruktorem ciosów – jego zainteresowania sięgały znacznie dalej: biomechanika, terapia manualna, qigong, Shaolin.
To właśnie połączenie zachodniej precyzji z duchowością Wschodu sprawiło, że potrafił dotknąć tam, gdzie inni rozkładali ręce. Pracując z Gołotą, nie tylko ratował jego ramię – współtworzył nową jakość sportowego istnienia. Zbudował nie tyle biceps, co wiarę. Uczył ciała mówić na nowo, przekonywał, że granice istnieją tylko do czasu, aż ktoś je przesunie.
Sportowa biografia pisana w duecie
Samitowski był przy Gołocie przez dwanaście lat – od 2002 do 2014. W tym czasie nie tylko wspierał go fizycznie, lecz także stawał się coraz bardziej obecny w jego życiu. W rolach, których nie da się wpisać w żadną tabelkę: terapeuta, trener, powiernik, przyjaciel. Ich współpraca nie miała charakteru standardowego „wsparcia medycznego” – była raczej spotkaniem dwóch światów, w których jeden podtrzymuje drugiego, nie pytając o granice zawodowe.
Nieprzypadkowo Gołota mówił o nim z podziwem właściwym nie tyle pacjentowi wobec lekarza, co człowiekowi wobec cudu. „Uratował moje lewe ramię, kiedy amerykańscy lekarze byli bezradni. Nadawałem się bardziej na wózek inwalidzki niż na ring” – mówił. To jedno zdanie mówi więcej niż niejeden raport medyczny.
Więcej niż sukces
Samitowski nie budował swojej legendy – nie miał potrzeby. Wolał działać. Jego życie to nie tylko sukcesy sportowe, lecz także bolesne straty. W 2002 roku zmarł jego syn Marek. Tragedia osobista, która nie odwróciła go od pracy, lecz tylko pogłębiła jego kontakt z ludźmi, z ich bólem i ciałem. Tym bardziej cenną staje się świadomość, że mimo wszystko nie zamknął się w sobie, lecz nadal pomagał – z energią, której źródła nie sposób do końca zrozumieć.
Dziś Leszek Samitowski jest postacią znaną głównie tym, którzy wiedzą, że sukces to nie tylko podium, ale i długa droga do niego. Tacy jak on nie pojawiają się w rankingach, ale bez nich ranking nie miałby racji bytu.
źródło zdjęcia: https://x.com/HistoriaBoksu/status/1795353730214477917/photo/1
Justyna Walewska