Gdyby nie rosyjskie drony na polskim niebie, to ta historia byłaby numerem jeden. Premierowi Donaldowi Tuskowi spod chronionego przez SOP domu w Sopocie zniknął samochód żony. Kradzież w miejscu, które powinno być twierdzą bezpieczeństwa, wygląda jak policzek wymierzony państwu. To nie przypadek, to demonstracja. Sygnał jest brutalnie jasny: Polska nie potrafi obronić się ani przed wrogiem z zewnątrz, ani przed zagrożeniem pod własnym nosem. Dosłownie!
Czy państwo, które ma chronić miliony obywateli przed rosyjskimi dronami i cyberatakami, potrafi zadbać chociaż o bezpieczeństwo własnego premiera? Nocna kradzież lexusa należącego do żony Donalda Tuska, spod chronionej posesji w Sopocie, to nie tylko sensacyjna historia kryminalna. To wydarzenie, które pokazuje jak słabe, nieprzygotowane i zaskoczone są polskie służby, od policji po SOP.
Dom pod ochroną, państwo bez ochrony
Media podały, że auto żony premiera zostało skradzione z posesji objętej ochroną państwową. Kilka godzin później policja namierzyła pojazd w Gdańsku. Zamiast jednak błyskawicznie zatrzymać sprawców, funkcjonariusze zdecydowali się „zastawić pułapkę”, licząc, że złodzieje sami wrócą po samochód. To rozwiązanie rodem z podręczników sprzed dekad, czyli skuteczność zerowa, kompromitacja pełna.
Jeden z policjantów anonimowo przyznał portalowi wSieci24.pl że wcale nie musieli to być „zuchwali złodzieje”.
Nie możemy wykluczyć działalności obcych służb, które chciały zakomunikować, że obserwują premiera i mogą mu osobiście zaszkodzić
– powiedział.
Dom Donalda Tuska w Sopocie, podobnie jak willa w Warszawie, jest chroniony przez Służbę Ochrony Państwa. Skoro jednak spod takiego adresu można bez problemu ukraść samochód warty 150 tysięcy złotych, to jakie gwarancje bezpieczeństwa mają zwykli obywatele? Nie wygląda to dobrze.
Powrót duchów przeszłości
Sprawa przypomina kompromitujące sytuacje z czasów, gdy gdański gangster Nikodem „Nikoś” Skotarczak czy później biznesmen Marek Falenta potrafili igrać ze służbami, kompromitując państwo. Dziś, mimo miliardowych nakładów na bezpieczeństwo i nowoczesną technologię, widać, że polskie służby nadal poruszają się jak we mgle.
Nie bez powodu wracają też pytania o polityczną odpowiedzialność. Premier, który chce uchodzić za europejskiego lidera walczącego z rosyjskim zagrożeniem, nie potrafi zapewnić elementarnej ochrony własnemu domowi. To nie tylko wizerunkowy cios, to realny dowód na dziury w systemie bezpieczeństwa państwa.
Od SUV-a ministra do lexusa premiera
To już drugi przypadek w ciągu kilku miesięcy, gdy samochód należący do członka rządu staje się elementem kryminalnej układanki. W kwietniu media opisywały sprawę wicepremiera z Nowej Lewicy, który kupił SUV-a, a potem okazało się, że auto pochodzi z przestępstwa i ma swojego „brata bliźniaka” za granicą. Teraz kradzież lexusa spod domu premiera.
Dla obywateli sprawa jest jasna: jeśli władza nie radzi sobie z ochroną samej siebie, to jak może skutecznie chronić granicę, infrastrukturę krytyczną czy przestrzeń powietrzną przed dronami? Incydent z samochodem to nie błaha kradzież, ale symbol – symbol słabości państwa, które wciąż bardziej przypomina fikcję niż realną tarczę bezpieczeństwa.
Wiktoria Sikorska
