Chłopaki z pewnego miasteczka na południu Polski zamanifestowali przeciwko islamizacji gminy. Wprawdzie muzułmanów w gminie jeszcze nie widziano, a jedynym przejawem islamizacji jest rosnąca popularność tureckiego serialu „Wspaniałe stulecie”, ale zawsze lepiej dmuchać na zimnego kebaba.
Ubrali się w odświętne ortalionowe dresy i przemaszerowali spod ratusza pod kościół, wygrażając Allahowi. Tak się złożyło, że jednym z manifestantów był mój znajomy, od dawna związany z tak zwanymi środowiskami prawicowo-narodowymi (znamy się jeszcze z czasów, gdy w Polsce można było usłyszeć „Nie zgadzam się z tobą, gdyż…”, zamiast powszechnego dziś „Nienawidzę cię, ty…”). Nie mogłem odmówić sobie zadania mu pytania o sens takich manifestacji. „To proste”, odparł, „radykalny islam zagraża podstawowym wartościom, które wyznaję”. Nie mogłem oczywiście nie spytać, co to za wartości. I wtedy zrobiło się dziwnie.
„Radykalny islam nie przestrzega ustanowionych przez nas praw…”, zaczął, ale w tym momencie przypomniał sobie, że niedawno sam bronił tezy o wyższości „dobra narodu” nad prawem stanowionym. „Nie szanują innych poglądów religijnych”, spróbował, ale urwał, pamiętając naszą niedawną rozmowę na temat obecności symboli katolickich w przestrzeni publicznej, w której przeciwstawiał się równouprawnieniu mniejszości religijnych. Zarzucanie islamistom skłonności do przemocy również z trudem przeszło przez gardło zwolennikowi „wojującego chrześcijaństwa”. Przez parę sekund uchwycił się kurczowo myśli o niedopuszczalnym wykorzystywaniu dzieci do celów ideologicznych. Tyle tylko, że niedawno sam zachwycał się warszawskim pomnikiem „małego powstańca” i twierdził, że wychowuje swoje dzieci, by były gotowe w każdej chwili złożyć swe życie na ołtarzu ojczyzny.
Kilkuminutowa rozmowa uświadomiła nam, że niewiele jest zagrożonych przez radykalny islam wartości, które łączą cywilizację europejską i polskie środowiska narodowe. Chyba jednocześnie w naszych głowach zagościła niewypowiedziana myśl, że być może więcej wspólnych wartości nasi narodowcy znaleźliby z radykalnymi islamistami, by bronić ich przed europeizacją, polityczną poprawnością, liberalizmem i kultem poszanowania jednostki. W samą porę mojego znajomego olśniło.
„A co powiesz o zdarzeniach z Kolonii?”, wykrzyknął triumfująco, „nie ma naszej zgody na takie traktowanie europejskich kobiet! W naszej kulturze kobieta jest człowiekiem i ma takie same prawa jak mężczyzna, to dla mnie wartość, której będę bronił przed kulturą islamu!”. Nie mogłem się nie zgodzić z takim stwierdzeniem. Nie mogłem też jednak nie zauważyć, że osoba broniąca równych praw kobiet to nie żaden „Rycerz Krucjaty Antyislamskiej o Powiatowym Zasięgu”. Takie osoby zwykło nazywać się feministami lub feministkami. O czym poinformowałem mojego znajomego.
Uznał to za zniewagę i od pewnego czasu mnie unika. Szkoda. Zawsze warto rozmawiać z ludźmi o innych poglądach. Słyszałem, że planowana jest manifestacja przeciwko islamizacji powiatu. Zadzwonię do niego przy tej okazji, może uda się dokończyć rozmowę.