Chcę powiedzieć to jasno i wyraźnie: jestem przeciwny nakazowi aborcji dla każdej ciężarnej katoliczki, niemogącej zagwarantować na najbliższe dziesięć lat osiągania dochodów w wysokości minimum średniej krajowej, a przez to niegwarantującej finansowej niezależności i godziwych warunków bytowych dla swojego dziecka. „Zaraz, zaraz”, powie uważny Czytelnik, „coś ci się, gościu, porąbało. Przecież nikt niczego takiego nie postuluje!” Ano, nie postuluje. I całe szczęście, bo gdyby taki postulat się pojawił, uznałbym go za oburzający. Z tych samych powodów, dla których oburza mnie postulat „całkowitego” zakazu aborcji, obejmujący wszystkich obywateli Rzeczpospolitej, niezależnie od ich osobistej, intymnej sytuacji.
Nie, nie chcę pisać o prawie do aborcji, o tym, czy jestem za, czy przeciw (bo spór toczy się przecież pomiędzy zwolennikami PRAWA do wyboru aborcji, a przeciwnikami dania prawa wyboru, choć ci ostatni z lubością manipulują opinią publiczną, nazywając swoich adwersarzy „zwolennikami aborcji”, co jest oczywistym absurdem, bo żaden zdrowy człowiek nie może być „zwolennikiem” tak drastycznego rozwiązania). Szczerze mówiąc, oglądanie kolejnych odsłon tego sporu napawa mnie obrzydzeniem, mam po dziurki w nosie oglądania cynicznie uśmiechniętych księży i polityków onanizujących się swoimi talentami oratorskimi, bo ostatnie, o co dbają, to intymna tragedia ciężarnej kobiety, o którą w tym wszystkim chodzi. Nie, w tym sporze udziału nie wezmę, wstęp posłużył mi tylko po to, by pokazać, jak absurdalne może być porównanie pogwałcenia wolności sumienia katolików (fikcyjne i czysto hipotetyczne) z gwałceniem wolności sumienia osób „wyznających inne wartości”. A co w tym tak naprawdę absurdalnego? Gwałt dokonywany przez organizację zwaną „państwem” na sumieniu jednostki pozostaje wszakże zawsze gwałtem. Odpowiedź nasuwa się sama i to nie tylko praktykującym katolikom: „Ale przecież nas jest więcej, żyjemy wszakże w kraju katolickim, mamy większe prawa, bo nas jest ponad dziewięćdziesiąt procent…” (co jest oczywiście kolejną bzdurą, bo liczba deklarowanych katolików z liczbą katolików prawdziwych związku nie ma).
Jasne, jasne, demokracja to rządy większości. Faktem jest jednak także, że miarą rozwoju społeczeństwa jest stopień respektowania praw mniejszości. I to mnie razi najbardziej. Mnie jako członka mniejszości. Nie jestem kolorowy, nie jestem gejem, należę natomiast do grona kilkuset osób deklarujących przynależność do śląskiej mniejszości etnicznej, a więc ludzi, którzy najpierw definiują siebie jako Ślązaków, dopiero później jako Europejczyków i obywateli państwa polskiego. Dodam od razu: mniejszości, której istnienia Polska konsekwentnie uznać nie chce.
Jako członek mniejszości zetknąłem się z wszystkimi przejawami traktowania typowymi dla polskiego społeczeństwa. Począwszy od wrogości sieciowych hejterów (byłem już „folksdojczem”, „anty-Polakiem”, „hakatystą”), skończywszy na pogardzie i lekceważeniu władz państwowych, które takie kuriozum, jakim jest mniejszość, biorą delikatnie w dwa palce, unoszą, oglądają ze zdziwieniem i grymasem obrzydzenia na twarzy, po czym odstawiają na miejsce. A niech sobie tam będzie, byle się w oczy nie rzucała. Aaa, i niech absolutnie nie domaga się żadnych praw! Czy powinniśmy być za takie podejście wdzięczni? Zgodnie ze starym dowcipem o Stalinie: „przecież mógł zabić…”.
Jeśli stosunek do mniejszości informuje nas o rozwoju cywilizacyjnym danego społeczeństwa, polskie jest boleśnie prymitywne. Trudno odnaleźć się w prymitywnym społeczeństwie. Jeszcze trudniej je kochać. Ale prymitywna większość o to nie dba, ma swoje państwo, które zawsze może wydać ustawę nakazującą „kochanie”. Tak jak jest w stanie zadekretować całkowity zakaz aborcji. Tak jak mogłoby wydać „nakaz aborcji”, gdyby to katolicy byli w mniejszości.