I co? Już armaty nabite szyderstwem gotowe były, by wystrzelić w polskich futbolistów, a tu… psinco. Bardzo dobry występ biało-czerwonych na piłkarskich Mistrzostwach Europy sprawił, że nawet nie można się ponabijać z reklam z Lewandowskim. Ale nie o futbolu chcę pisać, a o czymś takim jak
„patriotyzm”. Jak przystało na dużą imprezę sportową, znów w oknach zawisły biało-czerwone flagi, sprzed polskich telewizorów dobiegały donośne okrzyki, a do murów klajstrem świeżym… Oj, przepraszam, Tuwima tu być nie miało. Ma być o patriotyzmie – i będzie.
Znów „wszyscy byliśmy Polakami i wszyscy byliśmy kibicami”, nawet jeśli ktoś zapomniał, to dostawał darmową naklejkę na stacji benzynowej, niezależnie od tego, czy sobie tego życzył, czy nie. Wszyscy jesteśmy Polakami, nawet jeśli nie jesteśmy. Piszą o tym już w szkolnych podręcznikach dla najmłodszych. Wszyscy jesteśmy patriotami, nawet jeśli… No właśnie, wszyscy?
Dawka wychowania patriotycznego obecna w polskich szkołach (podczas gdy na przykład w takich szkołach brytyjskich dzieci uczone są krytycyzmu wobec postaw patriotycznych, nie wspominając o nacjonalistycznych) jest ogromna. Wciąż mam jednak wrażenie, że większość rozumie patriotyzm zupełnie inaczej niż ja. Gdyby tak nie było, nie pojawiłby się stereotyp polskiego cebulaka, a w europejskich hotelach nie znajdowałbym (obok angielskich „welcome’ów”) tabliczek w języku polskim, proszących o nie zabieranie do domu ręczników z pokoju i talerzy ze stołówki. Jak ludzie, poddawani patriotycznemu praniu mózgu od wieku lat sześciu, mogą w ten sposób budować wizerunek swojego narodu? Tego nie wiem.
Znam gościa, który farbuje włosy na biało-czerwono przy okazji każdego udziału polskich piłkarzy w większym turnieju. Jednocześnie nie ma oporów, by nadwyrężać budżet swojego państwa, unikając płacenia alimentów. Na facebooku nie brak profili, gdzie z „Bogiem, honorem i ojczyzną” sąsiaduje manifest ideowy elwrów i obiboków: „Szlachta nie pracuje”. Znam takich, którzy wieszają biało-czerwone flagi, ale ideowo nie płacą mandatów. Jak to możliwe? Tego też nie wiem, ale mam teorię.
W polskich mózgach wciąż spustoszenie czyni wirus romantyzmu i przekonanie, że patriota to ten, co z szabelką na białym koniu naciera na czołgi, by dać się zabić. Naciera, bo wierzy, że „to pięknie ginąć za ojczyznę”. Może wierzy, że trafi automatycznie do jakiejś polskiej valhalli, gdzie czekają już walkirie pod postacią dziewcząt z teledysku „My, Słowianie”? A co z postawą obywatelską i odpowiedzialnością za państwo? Ano nic, bo państwo jest ich, a nie nasze. Ich jest policja (która „zawsze i wszędzie piiiii będzie”), ich jest prawo (które jest mniej ważne niż takie coś, co nazywa się „dobrem narodu”), ich są przystanki autobusowe (więc czemu nie można ich właściwie demolować?), szkoły, szpitale, Sejm i Senat. Patriotyzm to emocje, szaleństwo, gotowość do poświęceń, tak jak przodkowie… Dzieci wożone do miejsc kaźni uczą się o wyjątkowości cierpienia narodu polskiego. A nieadekwatne poczucie własnej wyjątkowości to paskudna pozycja wyjściowa do partnerskiego dialogu, bez którego dobrobytu zbudować się nie da.
Ale czy komuś chodzi o dobrobyt? Przecież wiadomo, że zawsze w Polsce było, jest i będzie źle. Chodzi więc o to, by znaleźć te nieliczne chwile, gdy można pokazać swoje romantyczne polskie szaleństwo i dokopać tym, co mają lepiej. Na przykład można zapodać sobie krechę, napić się wódki, ściągnąć koszulkę, odśpiewać Mazurka Dąbrowskiego w londyńskim metrze, przerazić pasażerów, nagrać to i wrzucić na youtube. Albo można zafarbować sobie włosy na biało-czerwono, wywiesić flagę i czekać, aż piłkarze dokopią piłkarzom z kraju, w którym ludzie mają się lepiej od nas (na przykład takim Szwajcarom). A potem znowu wrócimy do prozy życia.
Marcin Melon dziennikarz, nauczyciel