Zbliżający się koniec kadencji Andrzeja Dudy przynosi nie tylko polityczne podsumowania, ale też bardziej osobiste – czasem gorzkie, czasem ironiczne – refleksje. Jedną z nich opublikował Jakub Żulczyk, pisarz, którego nazwisko szeroko odbiło się echem po głośnej sprawie sprzed kilku lat, gdy nazwał urzędującego prezydenta „debilem” – i został za to postawiony przed sądem. Dziś, na progu zmiany w Pałacu Prezydenckim, Żulczyk wraca do tego momentu – ale nie po to, by go powtórzyć.
„Gdybym mógł cofnąć czas, nie nazywałbym Pana debilem” – przyznaje pisarz, dodając, że przyniosło mu to wyłącznie „uciążliwości i nieprzyjemności”. Andrzejowi Dudzie – jak przypuszcza – zapewne również. Ale to tylko punkt wyjścia do szerszego obrachunku, który Żulczyk przeprowadza z właściwą sobie swadą, humorem i ironią.
Związani przez przypadek
„Los splótł nas ze sobą w komiczny sposób” – pisze Żulczyk. Choć twierdzi, że jego książka Kandydat nie jest o prezydencie Dudzie, to przyznaje: „postać w niej zawarta jest w dużej części satyrą na pana osobę publiczną”. Co więcej, zdradza, że chętnie zobaczyłby głowę państwa z egzemplarzem tej książki w ręku. Bo, jak pokazuje cały wpis, nie chodzi już o konfrontację, lecz o coś innego – o przymrużone oko i chłodne spojrzenie wstecz.
Bilans bezlitośnie ambiwalentny
Z jednej strony, Żulczyk uczciwie wymienia rzeczy, które – jego zdaniem – Duda zrobił dobrze. Wspierał Ukrainę od pierwszego dnia rosyjskiej inwazji. Nie dopuścił do politycznego trzęsienia ziemi, jakim byłoby odebranie koncesji TVN. Trafnie ocenił, że Joe Biden nie jest politykiem na miarę przełomu, lecz antrakt w amerykańskim sporze populizmu z liberalizmem. Prezydent – jego zdaniem – potrafił grać na narodowy interes, próbując zbudować relacje i z Trumpem, i z jego następcą.
Wskazuje też na działania społeczne: troskę o seniorów i osoby z niepełnosprawnościami, czy chęć pozostania ponad podziałami w pewnych momentach. „To wszystko trzeba pochwalić” – konstatuje pisarz, nie kryjąc jednak, że są rzeczy, które nie zasługują nawet na ironię.
„Strasznej Pan narobił siary”
Żulczyk z charakterystyczną dla siebie bezceremonialnością punktuje grzechy prezydenta – nie tylko te polityczne, ale i wizerunkowe. Wspomina o wypowiedziach o społeczności LGBT, bredniach o węglu nieszkodliwym dla klimatu, ułaskawianiu „szuji”, zamiłowaniu do rapowania i gafach językowych. Wspomina incydent z rosyjskimi pranksterami. Ale robi to bez zacietrzewienia, bez potrzeby kolejnego publicznego starcia.
To raczej rozliczenie z przeszłością – nie pojednanie, ale może coś na kształt pogodzenia się z absurdalnością pewnych ról i wydarzeń.
Pożegnanie z ulgą
„Koniec pańskiej prezydentury to dla mnie duża ulga” – pisze Żulczyk wprost. Ma nadzieję, że jego nazwisko przestanie być automatycznie łączone z obrazą głowy państwa, że przestanie funkcjonować jako kod kulturowy i polityczny.
„Mi tam się nie chce już pana obrażać” – stwierdza. I dodaje, że nie ma też na to chęci w stosunku do następcy – chyba że ten „przelicytuje” prezydenta Dudę, na co, niestety, „są szanse”.
Ostatnie zdanie: „Wystarczy pomyśleć”
Żulczyk kończy wpis bez gniewu. Z nieco nostalgiczną, ale i konstruktywną nutą. „Wciąż młody z Pana facet. Może Pan jeszcze zrobić dużo dobrego. Wystarczy pomyśleć” – pisze.
Nie jest to manifest, nie jest to też pokuta. To publicystyczny gest z dystansem, podsumowanie jednej z bardziej osobliwych relacji między artystą a politykiem w polskiej przestrzeni publicznej ostatnich lat. I choć niektórzy mogą to odebrać jako kolejną „żulczykową prowokację”, bardziej adekwatnym określeniem byłoby – ironiczna forma zamknięcia pewnego rozdziału.
Anna Miller
