Przypomniał mi się pewien majowy poniedziałkowy poranek sprzed ponad roku, poranek pod znakiem kaca, choć bynajmniej nie spowodowanego rodzajem wypitego trunku, a wynikami wyborów prezydenckich w naszym pięknym kraju. Siedziałem, a może stałem, w pociągu relacji Bielsko-Katowice, a współobywatele wokół mnie ochoczo dyskutowali o tym, co się właśnie stało. Jeden z dialogów zapadł mi w pamięć tak głęboko, tak wielkie spustoszenie poczynił, rysę wyrył, wypalił, że długo go stamtąd nie usunę.
„Jak tam? – zapytuje dziewoja-studentka nr 1 swoją koleżankę – Byłaś na wyborach wczoraj?” „A to były jakieś wybory?” – dziwi się szczerze dziewoja-studentka nr 2. „No – odpowiada dziewoja pierwsza – Na prezydenta.” „A, nawet nie wiedziałam. I kto wygrał?” „Andrzej Duda. Fajnie, bo głosowałam na niego.” „Tak? A czemu?” „No, nie wiem. Pomyślałam sobie, że przydałaby się jakaś zmiana.”
Korzystając z tego, że sam zamiar penalizacji, póki co, nie podlega, ze skruchą wyznaję, że miałem ochotę chwycenia obu studentek za włosy i wypchnięcia ich przez okno z rozpędzonego pociągu, wydając przy tym z siebie rozdzierający powietrze ryk. Nie uczyniłem tego z powodów kilku. Raz: nie najlepiej wychodzą mi rozdzierające ryki, dwa: polskie pociągi rzadko się rozpędzają, co wynika z jakości torów, trzy: chcąc być konsekwentnym, musiałbym wypchnąć z pociągu większość pasażerów, która mogłaby się podpisać pod słowami tej nieszczęśnicy, plus tych, którzy powierzyli swój głos Kukizowi, bo „on jako jedyny dałby najchętniej po mordzie wszystkim pozostałym”. Spowodowawszy ludobójstwo na taką skalę z pewnością zostałbym jakoś skojarzony z islamskimi terrorystami, co by oznaczało, że moje prawdziwe intencje pozostałyby nigdy do końca nie poznane. A były przecież dość szlachetne. Jedyne, co by mną kierowało, byłoby najzwyklejszą troską o stan wiedzy obywatelskiej współobywateli Rzeczpospolitej Polskiej.
Dlaczego piszę o tym akurat teraz, ponad rok po wyborach? Sytuacja przypomniała mi się przy okazji kolejnej dyskusji wywołanej dramatycznie słabymi wynikami matur z wiedzy o społeczeństwie. Choć lekcje WOS-u są w naszych szkołach obowiązkowe już od ćwierćwiecza, w dalszym ciągu polska oświata nie potrafi kształcić obywateli. Społeczeństwo nie widzi związków między przyczyną i skutkiem, pozwala sobą manipulować, nie zna swoich praw i obowiązków, ludzie nie czują się odpowiedzialnymi gospodarzami miejsc, w których przyszło im mieszkać. Nie sądzę, by problem rozwiązało zwiększenie liczby lekcji WOS kosztem lekcji religii lub zajęć poświęconych mitologii narodowej („Polska mesjaszem, odwieczne cierpienie, zamach, zdrada, islamiści wszędzie, blebleble…”). Szczerze mówiąc, nie wiem co musiałoby się stać, by mieszkańcy Polski stali się obywatelami na wzór obywateli państw bardziej cywilizowanych. O ile nie przeraża mnie widok moherowych babć odgrażających się żydom, gejom, masonom, uchodźcom i innym antychrystom, to widok studentów podejmujących daną decyzję wyborczą, bo „przydałaby się jakaś zmiana” wywołuje we mnie paraliżujący lęk. Pani minister edukacji mówiła coś o kształtowaniu elit? Jakich elit, na litość boską?! Miarą sukcesu polskiego systemu oświaty jest rekordowo wysoki procent magistrów? Jakiego sukcesu?!
To poczucie bezradności znacznie wzrosło we mnie od maja 2015 roku i dziś jestem o wiele bliższy wyskoczenia samemu z rozpędzonego pociągu niż wypychania z niego współpasażerów. Na szczęście pociągi wciąż mają trudność z rozpędzaniem się.
Marcin Melon dziennikarz, nauczyciel