Samobójczy szturm, przypuszczony przez talibów na jedną z najważniejszych baz wojennych afgańskiej armii, przyćmił eksplozję amerykańskiej „matki wszystkich bomb”, zrzuconej tydzień wcześniej na górskie kryjówki dżihadystów.
Według rozmaitych i niepotwierdzonych źródeł w eksplozji amerykańskiej bomby, od której potężniejsza jest już tylko bomba atomowa, na afgańsko-pakistańskim pograniczu zginęła setka partyzantów z lokalnej filii Państwa Islamskiego. Tydzień później w szturmie talibów na bazę wojskową Szahin pod Mazar-i-Szarif, stolicą afgańskiej północy, zginęło prawie 150 żołnierzy, a drugie tyle zostało rannych. Ataku dokonali nie dżihadyści z Państwa Islamskiego, ale talibowie, a celem napastników była jedna z najważniejszych i najpilniej strzeżonych baz wojennych, w której stacjonują także zachodni żołnierze (głównie Niemcy), szkolący afgańskie wojsko.
W ataku na bazę pod Mazar-i-Szarif napastnicy wykorzystali tę samą taktykę, którą skutecznie stosują od kilku miesięcy przy szturmach na afgańskie bazy. Co najmniej pół roku przed planowanym atakiem posyłają swoich partyzantów, by wstępowali do rządowego wojska, a ci, zdobywszy zaufanie przełożonych, pomagają potem napastnikom przedostać się przez posterunki i punkty kontrolne.
Krwawy atak talibów na bazę Szahin przebił amerykańską „matkę wszystkich bomb” nie tylko liczbą ofiar, ale też siłą rażenia. Wymusił dymisję ministra obrony i szefa sztabu rządowej armii. Dodatkowo prezydent Aszraf Ghani zwolnił czterech wysokiej rangi dowódców, a ośmiu oficerów zostało aresztowanych, co pozwala przypuszczać, że władze podejrzewają ich o zmowę z napastnikami.
Atak wywołał też wstrząs psychologiczny. Zaatakowane Mazar-i-Szarif, stolica prowincji Balch, to nie tylko największe miasto afgańskiej północy, ale uważane od lat za najbezpieczniejsze i najbardziej liberalne. Talibowie, którzy wywodzą się z afgańskiego południa i tam głównie walczą, w ostatnich miesiącach coraz częściej atakują na znacznie spokojniejszej północy. Ich północną twierdzą jest prowincja Kunduz, ale atakują też w pobliskich prowincjach Tachar, Baghlan i Badachszan.
Amerykańscy wojskowi szacują, że talibowie kontrolują już prawie połowę Afganistanu, a w ciągu ostatniego roku powiększyli podległe im terytorium o prawie jedną piątą. Dodatkowo wzmocniło talibów to, że w ostatnich miesiącach prezydentury Baracka Obamy, amerykańscy wojskowi – a za ich radą także afgańskie wojsko – unikali ataków na talibów, licząc, że demonstrując dobrą wolę, uda się ich przekonać do układów z rządem z Kabulu. Kolejnym powodem wzrostu potęgi talibów było zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA. Trump głosił w kampanii wyborczej, że zamierza wycofać się z Afganistanu. Tamtejszy konflikt, przynajmniej do niedawna, znajdował się nisko na prezydenckiej liście priorytetów w polityce zagranicznej.
Talibowie nie ogłosili jeszcze początku dorocznej, wiosennej ofensywy, ale po zeszłorocznych doświadczeniach dowódca pozostałych w Afganistanie zachodnich wojsk, amerykański generał John Nicholson domaga się od dawna w Waszyngtonie przysłania mu dodatkowych kilkunastu tysięcy żołnierzy. Powołując się na źródła w Kongresie, agencja Associated Press pisze, że Biały Dom zgodzi się najpewniej na wysłanie do Afganistanu dodatkowych 3-5 tys. żołnierzy. Poza ok. 15 tys. regularnych żołnierzy z Zachodu, w Afganistanie stacjonuje ok. 30 tys. żołnierzy najemnych, werbowanych przez prywatne koncerny ochroniarskie z USA.
PAP
kd