Minione święta wielkanocne były szczególne dla Irlandczyków. Równo sto lat temu, bo w roku 1916 wybuchło powstanie wielkanocne, którego jedną z konsekwencji było uzyskanie niepodległości przez południową część Szmaragdowej Wyspy. Konsekwencją były również wieloletnie konflikty o podłożu religijno-narodowym doprawione ponurym dodatkiem składającym się z aktów terroryzmu. To bolesne epizody w nowożytnej historii Irlandii, o której większość mieszkańców zapewne chętnie by zapomniała. Tym niemniej, okrągłą rocznicę uczcić wypada. Jak przystało na dorosłych ludzi, dorośli Irlandczycy zaczęli rozmowę.
Środowiska lewicowe uznały za niestosowne huczne upamiętnianie aktu przemocy, który dał początek kolejnym takim aktom. Wspominały o cywilnych ofiarach samego powstania, mając na myśli ofiary poległe po obu stronach – zarówno wśród zwolenników niepodległości, jak i pozostania częścią Wielkiej Brytanii. Z kolei zwolennicy hucznych obchodów przypominali, że każdy naród potrzebuje symbolicznych momentów w swoich dziejach oraz igrzysk, by czuć się komfortowo ze swoją tożsamością. Odwoływali się do doświadczeń Francuzów i Amerykanów, których narodowe święta także są niczym innym, jak tylko upamiętnieniem działań militarnych.
Nie mam zamiaru opowiadać się jednoznacznie po którejkolwiek ze stron, każda ma swoje racje, które w pewnym stopniu mnie przekonują. Warto jednak podkreślić kolejny raz różnice między podejściem do agresji (niezależnie od jej przyczyn) narodów zachodnioeuropejskich a sytuacją na naszym polskim podwórku. Różnica między tymi dwoma podwórzami mniej więcej jest taka, jak między dziedzińcem londyńskiego Tower a placem przed wiejską chałupą w Polsce B, pełnym niedopałków i flaszek po bimbrze, pilnowanym przez wygłodzonego psa na półmetrowym łańcuchu.
Polska tożsamość, która swój model patriotyzmu w patologiczny sposób związała z aktywnością militarną, spuszcza bezwstydnie zasłonę milczenia na indywidualne tragedie ludzkie będące efektem tej działalności. Szczególnie chyba widoczne jest to w moim śląskim Heimacie na przykładzie tak zwanych powstań śląskich, gdzie wielokrotnie sąsiedzi i krewni mordowali się wzajemnie w imię idei, z którymi się związali. „Pięknie jest umierać za ojczyznę” – mawia mój znajomy narodowiec. A co w tym pięknego? Widok oderwanej kończyny kolegi leżącej obok twojej twarzy? Wrzask kobiety gwałconej za twoimi plecami? Przerażenie w oczach nastolatka, który właśnie zrozumiał, że to już koniec, że niczego już więcej nie przeżyje?
„Dlaczego zakładasz, że to ty umrzesz? Może ci się uda i zabijesz swego wroga?” Przepraszam, nie czuję ekscytacji na myśl o tym, że miałbym uśmiercić kogoś, kogo nie znam, o czyim istnieniu wiem tylko tyle, że urodził się w innym miejscu niż ja. Dlaczego, do cholery, miałbym nazywać go wrogiem? „Zabić”, „wróg”, „zdrajca”… Zbyt wiele jest tych słów w polskiej przestrzeni publicznej. Nienawiścią kipią politycy, wylewa się ona ze świątyń katolickich, gdzie „wierni” (komu i czemu wierni?) zamiast deklaracji kochania bliźniego swego, deklarują bicie sierpem i młotem oraz przysięgają śmierć swoim wrogom, nie pamiętając, że w skład dekalogu wciąż wchodzi przykazanie oznaczone numerem pięć. Agresja rodzi agresję, śmierć podąża za śmiercią, co w tym ekscytującego?
Potrzebuję jak powietrza jakiejkolwiek pozytywnej myśli. I mam takową. Niedawno czytałem wypowiedzi dwunastolatków, którzy właśnie wzięli udział w międzynarodowym projekcie edukacyjnym. Bawili się i uczyli wspólnie z rówieśnikami z całej Europy. Na zakończenie projektu wypełnili ankiety, w jednej z nich znalazła się następująca refleksja: „Co to za różnica, skąd pochodzą moi koledzy? Skoro lubię ich teraz, za dziesięć lat na pewno nie będą moimi wrogami. To byłoby strasznie głupie”. No właśnie. Strasznie głupi ci dorośli.