Denis Urubko wyruszył już z bazy pod K2 na trekking do Skardu skąd wróci do domu. Himalaista opuścił wyprawę po powrocie z samotnego ataku na szczyt, który nie był skonsultowany z kierownikiem i grupą. Jak opowiada sam wspinacz, swojej decyzji omal nie przypłacił życiem!
W sobotni poranek Urubko jak gdyby nigdy nic zjadł śniadanie, wrócił do swojego namiotu i… potajemnie wymknął się z bazy. Teraz tłumaczy, że zrobił tak bo nie chciał „aby ktokolwiek czuł na sobie odpowiedzialność”.
Wspinacz dotarł do wysokości 6200 metrów, gdzie zanocował w namiocie. Pogoda, mimo dość optymistycznych prognoz nie poprawiała się. Co więcej Urubko nie zabrał ze sobą radiotelefonu i odkąd minął ostatni zespół polskich wspinaczy nie było z nim kontaktu.
Teraz wiemy, co działo się z nim od tego momentu. Nazajutrz wyruszył pod górę i dotarł na 7200 metrów, ale pogoda była „fatalna”. Dopadła go zamieć śnieżna, mróz i silny wiatr. Mimo to, po kilku godzinach oczekiwania Urubko ruszył pod górę. Dotarł do mniej-więcej 7600 metrów.
Tam wydarzyło się najgorsze – himalaista wpadł do około 5-metrowej szczeliny lodowej. Nie mając wsparcia, ani możliwości wezwania pomocy w zasadzie był bez szans.
„Sturlałem się tam ze śniegiem. Potrzebowałem cudu, żeby się stamtąd wydostać. Dziękuję ci tato za intuicję. Po kilku godzinach wyszedłem z tego. Pozostało mi tylko schodzić”
– opowiada Urubko.
Po powrocie do bazy, wspólnie z resztą grupy podjął decyzję o opuszczeniu bazy. Zespół nie widział możliwości dalszej współpracy z Denisem, a on sam uznał, że zima po prostu się kończy – dla niego nie trwa bowiem do 20 marca, a do 28 lutego.
Sprawa na pewno położy się cieniem na reputacji Denisa, a historia, którą opowiedział tylko potwierdza opinie wszystkich tych, którzy uważali jego wyjście za nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Mimo to cieszymy się, że mężczyzna wrócił na dół cały i zdrów. I tego samego życzymy każdemu wspinaczowi, niezależnie od tego, jakim jest człowiekiem.
wprost.pl/sportowefakty