Jak do tego konkretnie doszło? Wciąż w 100% nie wiadomo. Pewne jest, że 7 lutego 49-letni narciarz, Constantinos Filippidis zaginął w okolicy Whiteface Mountain w stanie Nowy Jork. Po 6 dniach zadzwonił na policję z… lotniska w Sacramento w Kalifornii! Co działo się pomiędzy – policja ma kilka podejrzeń!
Narciarz zgłosiwszy się na policję powiedział, że niewiele pamięta z ostatnich kilku dni. Wszystko wskazuje na to, że doznał urazu głowy. Gdy na lotnisku w Sacramento zjawiły się służby aby odebrać poszukiwanego, ten wciąż miał na sobie narciarskie buty, kurtkę puchową, a w ręku trzymał kask! I na pierwszy rzut oka widać było, że jest mocno zdezorientowany.
W jaki sposób mógł trafić na drugi koniec Stanów Zjednoczonych? To najciekawsze, bo… nie korzystał z samolotu! Jego paszport i inne dokumenty zostały w pensjonacie, w którym uprawiał zimowe szaleństwo. Bez nich nikt nie wpuściłby go na pokład. Filippidis twierdzi, że pamięta jakąś ciężarówkę, którą podróżował, a to oznaczałoby, że odbył solidny autostop!
Dodatkowo policja ustaliła, że gdy dotarł do Kalifornii, skorzystał z usług fryzjera i kupił sobie nowy telefon. Intrygujące, że nikogo na ciepłym Zachodnim Wybrzeżu nie zdziwił gość w puchowej kurtce i kasku narciarskim!
Pechowy narciarz trafił do szpitala, a policja usiłuje ustalić co faktycznie stało się z nim w ciągu ostatnich kilku dni. Jedno nie ulega wątpliwości – miał niesamowicie dużo szczęścia!