Wiele już napisano o wyczynie naszych himalaistów, którzy z narażeniem własnego życia ruszyli, by uratować parę wspinaczy Revol-Mackiewicz. Stosunkowo mało zaś mówi się o udziale strony pakistańskiej, bez której w zasadzie byłoby niemożliwe przeprowadzenie jakiejkolwiek akcji. Jeśli już, to raczej krytykuje się ją za wielki formalizm. Tymczasem piloci, którzy ruszyli na akcję także wykazali się wielką odwagą i umiejętnościami.
Bazę pod K2 od bazy pod Nanga Parbat dzieli 200 kilometrów. W zasadzie nie da się inaczej dotrzeć z jednej do drugiej niż używając śmigłowca. Jakikolwiek transport pieszy lub pieszo-kołowy zająłby kilka bardzo długich dni i przekreślił szanse na ratunek kogokolwiek.
Pakistańczycy chcieli mieć gwarancje finansowe, żeby ruszyć na akcję. I tu prawdziwych cudów dokonywali przedstawiciele polskiego MSZ, np. pracownik polskiej ambasady Zbigniew Wyszomirski. O tym etapie akcji ratunkowej nie można zapominać, bo to on zagwarantował, że w ogóle była ona możliwa do przeprowadzenia.
Gdy pieniądze się znalazły śmigłowce mogły wzbić się w powietrze. Ale to też nie było takie proste – śmigłowce pod Nanga Parbat lądowały dotąd wyłącznie w obozie bazowym, który jest daleko od postawy ściany Kinschofera – kluczowej trudności w drodze na szczyt. Lądowanie nad nią, na wysokości 6 tysięcy metrów było niemożliwe.
Piloci usłyszeli jednak od swojego przełożonego przed lotem: „pokażcie, że jesteście prawdziwymi mężczyznami”. I pokazali – dolecieli pod samą podstawę ściany, na wysokość 4800 metrów. Nikt nigdy wcześniej tam nie przyziemił śmigłowca!
Ale również odebranie ekipy ratowniczej z Elisabeth nastręczało sporych trudności. Warunki pogarszały się, Denis i Adam byli bardzo wyczerpani, podobnie jak uratowana himalaistka. I choć cała piątka musiała zejść jeszcze 700 metrów niżej, to piloci znowu stanęli na wysokości zadania – mimo pogarszającej się pogody dolecieli na miejsce i odebrali ich. Gdyby nie to, nie miałby im kto pomóc.
Warto mieć to też na uwadze – cała nasza uwaga koncentrowała się na wyczynie Denisa Urubki i Adama Bieleckiego, często nawet z pominięciem jakże ważnego wsparcia Piotra Tomali i Jarosława Botora. A tymczasem poza nim, na sukces przedsięwzięcia pracowała cała armia ludzi – nie tylko Polaków.
rp.pl